|
||||
Tomek na Czarnym Lądzie… |
Pewnie wielu z was znajome są przygody Tomka Wilkowskiego opisywane w powieściach Alfreda Szklarskiego o młodym chłopaku, który zapragnął podbić świat. W tym artykule chciałbym opowiedzieć o innym Tomku, którego marzenie o postawieniu swojej stopy na Czarnym Lądzie spełniło się i nabrało całkiem ciekawego kierunku. Było lato 1978 r. Moja mama pojechała właśnie odwiedzić babcię w mieście oddalonym o około 20 km od wioseczki o wdzięcznej nazwie Biały Dwór, w której mieszkała moja rodzina. W tym czasie mój starszy brat był na lekcjach angielskiego, a mój tato, który miał się mną zajmować, gdzieś zniknął i dość długo nie wracał. Jako zaniepokojony czterolatek postanowiłem wziąć sytuację w swoje ręce. Wiedziałem, że kiedy wyjdę na główną ulicę po „Piątku z Pankracym”, powinien wtedy przejeżdżać autobus, który codziennie zabiera pracowników do kopalni, znajdującej się w tym samym mieście, w którym była moja mama. Zamknąłem więc za sobą drzwi i pomaszerowałem na spotkanie z przygodą. Moje wyliczenia okazały się bardzo dokładne, bo po kliku minutach siedziałem już w autobusie, którego kierowcą okazał się być nasz dobry znajomy – pan Wiora. Opowiedziałem mu całą historię, a on chętnie zawiózł mnie do celu. Oczywiście moja nieoczekiwana wizyta była wielkim zaskoczeniem dla babci i jeszcze większym dla mamy. Tak właśnie zaczęła się moja kariera podróżnika… Pamiętam, że jako kilkuletni chłopak uwielbiałem bawić się globusem. Zamykałem oczy, rozkręcałem go, a potem zatrzymywałem palcem. Kiedy otwierałem oczy zawsze lądowałem gdzieś daleko od domu. Kiedy trafiłem do szkoły podstawowej moim wielkim marzeniem było, aby kiedyś móc odwiedzić Afrykę. Zbierałem pocztówki i zdjęcia z afrykańskimi krajobrazami. Wyobrażałem sobie, jak wspinam się na palmę i zrywam orzechy kokosowe. Nauczyłem się nawet na pamięć wierszyka „Zima w Afryce”, opowiadającego o życiu tamtejszych dzieci. Niestety do Afryki nie dało się pojechać autobusem górniczym, więc musiało minąć trochę czasu, aby moje marzenie mogło się spełnić. Jakiś czas temu zadzwonił do mnie jednak mój dobry przyjaciel Jurek z pytaniem, czy przez przypadek nie miałbym ochoty polecieć z nim do Mozambiku. Moje serce podskoczyło z radości i jak się pewnie domyślacie nie musiałem się długo zastanawiać. Prawdę mówiąc w ogóle się nie zastanawiałem i zapytałem tylko, kiedy lecimy i co ze sobą ze sobą zabrać? Za dwa tygodnie siedziałem już wygodnie na pokładzie samolotu, który zawiózł mnie do Johannesburga w Republice Południowej Afryki. Wziąłem ze sobą jedną małą i dwie duże walizki wypchane po brzegi pluszakami, słodyczami i różnego rodzaju podarunkami, które chciałem zawieźć moim nowym znajomym. Po około dwudziestu godzinach lotu i następnych dwunastu spędzonych w ciężarówce dotarliśmy do małej wioseczki w południowym Mozambiku o nazwie Catembe. Dojechaliśmy na miejsce dawno po zachodzie słońca, ale na widok świateł samochodu cała wioską zerwała się na równe nogi i przybiegła na przywitanie niezapowiedzianych gości. Po krótkiej chwili zostaliśmy otoczeni przez gromadkę dzieci, które jak magnes przyciągała moja torebka ze słodyczami. Podczas naszego krótkiego pobytu poznałem wielu wspaniałych ludzi, którzy urodzili się tam i ze względu na położenie geograficzne i sytuację polityczna żyją w skrajnej biedzie, nie mając dostępu do czystej wody, wygodnego łóżka czy toalety. Ktoś kiedyś mądrze powiedział, że podróże kształcą, ale ja dodałbym do tego, że nawet zmieniają serce. Ten wyjazd był dla mnie niesamowitym doświadczeniem i nadał mojej karierze podróżniczej nowy wymiar. Wiedziałem, że nie była to tylko podróż turystyczno-krajoznawcza i że na pewno jeszcze kiedyś tam wrócę, aby pomóc. Po powrocie do Polski zapisałem się na kurs języka portugalskiego, który jest językiem urzędowym w Mozambiku. Wiedziałem, że znając język będę w stanie osobiście porozmawiać z moimi nowymi znajomymi. Po około jedenastu miesiącach od pierwszej wizyty, wróciłem do Mozambiku wraz z czteroma innymi osobami. Mieliśmy możliwość odwiedzić wioskę o nazwie Niamavilla, położoną w głębi buszu w prowincji Gaza. Poznaliśmy grupę chrześcijan, którzy niezwykle gościnnie nas przyjęli. Dla zdecydowanej większości byliśmy pierwszymi mulungu (w języku Shangan słowo to znaczy „biały człowiek”), jakich widzieli w swoim życiu, więc z pewnością stanowiliśmy dla nich nie lada atrakcję. Spędziliśmy tam kilka dni poznając ich kulturę, obyczaje i potrzeby. Spotkaliśmy również młodego chłopaka o imieniu Louis, który jako jedyny znał język angielski. Louis powiedział nam o swoim pragnieniu, którym było uczenie dzieci z wioski języka angielskiego. Obiecaliśmy mu, że kiedy następnym razem się spotkamy, przywieziemy ze sobą książki i pomoce do nauki języka angielskiego. Jednym z największych problemów Czarnego Lądu jest malaria, która co roku zabiera około dwa miliony ludzkich istnień na całym świecie, z czego najwięcej w samej Afryce. Po powrocie do Polski sam na własnej skórze miałem okazję przekonać się czym jest ta choroba, spędzając około dwa tygodnie w szpitalu i walcząc o życie. Z Bożą pomocą udało mi się jednak z nią wygrać! Doświadczenia zdobyte podczas naszej wspólnej wizyty pomogły nam ustalić strategię na kolejną wyprawę, która zaplanowaliśmy na maj 2009 r. Naszym głównym celem miały być walka z malarią, budowa studni oraz przygotowanie kursu języka angielskiego. Udało nam się zgromadzić pokaźną liczbę moskitier, jednorazowych testów na malarię oraz leków antymalarycznych. Nie ukrywam, że moje osobiste doświadczenie pobytu w szpitalu ułatwiło sprawę, bo mniej więcej wiedziałem już, jak leczy się i zapobiega tej chorobie. Miałem też możliwość rozmowy z panią ordynator oddziału szpitala zakaźnego, która dowiedziawszy się o tym, co robimy udzieliła nam cennych wskazówek i zaoferowała dalszą pomoc. ![]() Przygotowaliśmy również materiały potrzebne Louisowi do nauki angielskiego, ale niestety na kilka dni przed odlotem dowiedzieliśmy się, że zmarł on właśnie na malarię. Ta wiadomość jeszcze bardziej utwierdzała nas w przekonaniu, że walka z tą chorobą to właściwy kierunek na ten czas. Podczas kolejnego wyjazdu zaopatrzyliśmy obydwie wioski w kilkumiesięczny zapas leków i testów, przeszkoliliśmy po dwie osoby w każdej wiosce do wykonywania testów i doboru właściwej dawki leku. Byliśmy również w stanie opłacić budowę małej studni w Catembe, a mieszkańcom Nhiamavilla kupiliśmy 5 kóz i zachęciliśmy ich do tego, żeby zamiast je zjadać spróbowali je rozmnożyć, próbując w ten sposób zmienić ich myślenie i zachęcić do kreatywności. Zabraliśmy ze sobą projektor multimedialny i dzieciaki po raz pierwszy w życiu zobaczyły kolorową kreskówkę. Z wiadomości, które otrzymujemy co jakiś czas dowiadujemy się, że dzięki testom i lekarstwom, które przekazaliśmy, już kilkadziesiąt osób zostało wyleczonych z malarii – co oznacza, że wiele osób zostało uratowanych od śmierci. W tym rejonie dostęp do opieki zdrowotnej jest bardzo utrudniony, a w wielu przypadkach niemożliwy ze względu na odległość do najbliższego szpitala, w którym niestety nie zawsze można znaleźć pomoc. Nasze cele na przyszłość to dalsza walka z malarią, a także budowa szkoły i studni w Nhiamavilla (wiosna 2010 r.). Bardzo spodobała mi zasłyszana gdzieś historia o pewnym człowieku, który znalazł się na plaży w momencie gdy ocean wyrzucił na brzeg tysiące rozgwiazd. Człowiek ten zaczął jedną po drugiej wrzucać z powrotem do wody. Zapytany przez zdziwionego turystę, dlaczego to robi skoro i tak nie był w stanie ich wszystkich uratować, odpowiedział, że przynajmniej dla tej jednej uczyni różnicę. Myślę, że każdy z nas może uczynić różnicę w życiu przynajmniej jednego człowieka. Teraz sam już wiem, jak niewiele potrzeba, żeby uratować ludzkie życie. W tej chwili jesteśmy w trakcie zakładania fundacji, która pomoże nam gromadzić jeszcze więcej środków na pomoc tym najbardziej potrzebującym. Mam nadzieje, że te kilka słów pomoże nam spojrzeć na otaczający nas świat w nowy sposób, a może nawet zmotywuje do działania.
Tomek Radecki Powyżej zamieszczony artykuł, ukazał się w 1 Magazynie Chrześcijańskim Boom |